Nawet prezydent tak agresywny i autorytarny jak Donald Trump nie może ignorować równowagi sił. Nawet on dostrzega rafy, do których niebezpiecznie się zbliża. Dlatego też zadeklarował właśnie, że ostatecznie Ukraina jest w stanie wygrać wojnę. Na jednym oddechu dodał, że nie pozwoli izraelskiemu premierowi zaanektować Zachodniego Brzegu.
W ciągu trzech dni amerykański prezydent zdołał nazwać Rosję „papierowym tygrysem” i oddalić się od Benjamina Netanjahu. W ten sposób w bardzo krótkim czasie zmienił zdanie w dwóch najbardziej zapalnych kwestiach polityki międzynarodowej. Został do tego zmuszony, przede wszystkim przez Władimira Putina, który, jak twierdzi, „naprawdę go zawiódł”.
Prezydent Rosji nie tylko odrzucił proponowany mu przez Stany Zjednoczone kompromis w sprawie Ukrainy, lecz także pojechał oklaskiwać imponującą paradę wojskową, którą jego chińscy sojusznicy zorganizowali na początku września. Donald Trump zamierzał pozwolić Putinowi wygrać w Ukrainie, by oddalić go od Chin, tymczasem właśnie jesteśmy świadkami zacieśnienia relacji chińsko-rosyjskich. Co gorsza, przyszłość jedynego prawdziwego sukcesu dyplomatycznego amerykańskiego prezydenta – porozumień pokojowych między Izraelem, Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Bahrajnem – jest zagrożona planami aneksji Zachodniego Brzegu.
ZEA oświadczyły, że jeśli Trump na to pozwoli, Porozumienia Abrahamowe zostaną unieważnione. Arabia Saudyjska poszła o krok dalej: schowała się po nuklearnym parasolem Pakistanu, żeby pokazać, że jest gotowa zerwać z Waszyngtonem. Wszystko wskazywało na to, że Stany Zjednoczone, wykiwane przez Moskwę, tracą wpływy w świecie arabskim, tak że Donald Trump nie miał wyboru i musiał się wycofać się z dotychczasowych stanowisk.
Jak rychło zauważyła Polska, wcale nie oznacza to, że teraz Amerykanie ruszą na wojnę z Rosją u boku Ukraińców. Nie oznacza to też, że uznają państwowość Palestyny i będą działać na rzecz rozwiązania dwupaństwowego. Zwiastuje to raczej oddalenie Stanów od Ukrainy, która odtąd będzie mogła liczyć wyłącznie na Europę. Wniosek, jaki wypływa z wszystkich prezydenckich wolt jest taki, że – niezależnie od tego, czy Ameryka jest „wielka” czy nie – Donald Trump nie może robić, co mu się podoba.
Przyparty do muru musi, jak wszyscy, rozważyć koszty i korzyści postawy bezkompromisowej. Chiny pokazały mu już, czym to się kończy, nie ustępując w sprawie ceł, którymi groził im Biały Dom. Brazylia być może właśnie robi to samo. Europa też zdecydowanie nie powinna czuć się zobowiązana do ustępstw wobec Trumpa.
Zaczęła mu się sprzeciwiać, gdy europejscy przywódcy postanowili towarzyszyć Wołodymyrowi Zełenskiemu podczas wizyty w Waszyngtonie 18 sierpnia, żeby stanąć za nim murem. Właśnie wtedy Europa zapoczątkowała zmianę w amerykańskim podejściu do Ukrainy, ale dziś musi jeszcze uświadomić sobie, że Ameryce będzie dotkliwie brakować sojuszników.
Stany Zjednoczone – w napiętych stosunkach z Kanadą i prawie całą Ameryką Łacińską, traktowane nieufnie w swoich arabskich i azjatyckich strefach wpływu oraz z ogólną niechęcią, na całym świecie, odkąd wypowiedziały wszystkim wojnę handlową – są w izolacji. Świat próbuje przeorganizować się bez nich. Chiny usiłują zaprezentować się jako potęga broniąca porządku i umiarkowania. Wsparcie dla Ukrainy mobilizuje wiele demokracji wokół Europy. Ameryka wkrótce będzie potrzebować sojuszników, żeby stawić czoła Chinom, więc jeszcze zanim Unia Europejska realnie się uzbroi, my, Europejczycy, możemy przedstawić nasze warunki: polityczne, handlowe i wojskowe.
Niedawno obserwowaliśmy przecież, jak Francja, Wielka Brytania i wiele innych europejskich państw układa się z monarchiami Zatoki Perskiej, aby skłonić Stany Zjednoczone do podjęcia działań na Bliskim Wschodzie. Oś chińsko-rosyjska się umacnia. A Donald Trump zaczyna rozumieć, że znienawidzona przez niego Europa jest mu niezbędna.
Zdjęcie : Chairman of the Joint Chiefs of Staff @Flickr