Porywał tłumy, ale przy tym nigdy nie tracił nadzwyczajnych zdolności taktycznych. Nazywałem go wtedy „Lechem I, królem Polski” – mówi Bernard Guetta, europarlamentarzysta i były korespondent „Le Monde” w Polsce.
Jak wyglądało pana pierwsze spotkanie z Wałęsą?
Bernard Guetta: Zapamiętałem go śpiącego…
Jak to?
– To było 16 sierpnia 1980 roku, około północy. Przyjechałem do stoczni, właśnie pracowano nad listą 21 postulatów. Wielu delegatów oczekiwało rzeczy, które podważały władzę partii: systemu wielopartyjnego, wolnych wyborów. Wałęsa wiedział, że to szalenie niezręczne. Proszę mnie dobrze zrozumieć – wszyscy zgromadzeni w tamtej sali mieli absolutnie dość rządów PZPR. W tej sprawie panowała jednomyślność. Ale Wałęsa starał się wytłumaczyć związkowcom, że z powodów taktycznych należy się ograniczyć jedynie do spraw związkowych. Chodziło o to, aby zmusić rząd do przestrzegania umów międzynarodowych, które sam podpisał. Tyle że Wałęsa był potwornie zmęczony. Nie spał od trzech albo czterech nocy. I nagle – w samym środku dyskusji – po prostu zasnął. Pod popiersiem Lenina, które znajdowało się w tej sali. To była scena absolutnie niezwykła…
I co było dalej?
– Ludzie z KOR-u zastąpili Wałęsę w dyskusji. Ale w końcu postanowiono go obudzić. I to on przekonał delegatów. Już wtedy zostało powiedziane wszystko, co stanowiło istotę kolejnych 16 miesięcy: jeśli Solidarność będzie żądać zbyt wiele, władza upadnie, ale wszystko skończy się krwawą łaźnią. Jeśli będzie żądać zbyt mało, władza zabierze to, co wcześniej obiecała i w rezultacie „baza” zradykalizuje się jeszcze bardziej…
Jaki wtedy był Wałęsa?
– Uderzyła mnie jego siła. Mówił w sposób bardzo prosty, przejrzysty, potrafił tak wszystko ująć, tak, aby każdy go rozumiał. Porywał tłumy, ale przy tym nigdy nie tracił swych nadzwyczajnych zdolności taktycznych. Gdy już naprawdę nie chciał czegoś powiedzieć, udawał niezręcznego. To był prawdziwy człowiek polityki w najbardziej szlachetnym sensie tego słowa. Nazywałem go wtedy „Lechem I, królem Polski”. To był oczywiście żart. Ale nie do końca. Przez cały czas legalnego istnienia Solidarności on był głosem całej Polski, ucieleśniał ją. To się potem zmieniło. Przybywało mu wrogów, zwłaszcza po 1989 roku. Ale to jest normalne w demokracji.
Wydawał się panu próżny? Bo tak wielu ludzi opisuje go po latach…
– Nie tak go zapamiętałem. Miał wielki urok. Był ironiczny, żartobliwy, często ironizował sam z siebie i z innych. Był jak wódz oczekujący na bitwę ze swymi żołnierzami. Nie chcę przez to powiedzieć, że był gwałtowny. Chodzi mi raczej o to, że nie miał czasu – tak jak dzisiaj politycy w państwach demokratycznych – żeby schlebiać, podlizywać się ludziom. On miał wtedy coś znacznie ważniejszego do zrobienia…
Oś filmu Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei” to sceny wywiadu z Orianą Fallacci. Włoska dziennikarka potem żałowała tego wywiadu. Mówiła, że pierwszą wersję wyrzuciła do kosza, bo nie chciała kompromitować człowieka, który walczy o wolność. W „Wywiadzie z samą sobą” napisała, że Wałęsa był „ignorantem”…
– Fallaci już nie żyje. Nie chcę jej obrażać. Ale to jakiś idiotyzm. Wałęsa miał niesłychaną wręcz inteligencję polityczną. Wyrastał ponad wszystkich. Nikt nie kwestionował jego przywództwa. Przez te 16 miesięcy staliśmy się przyjaciółmi, rozmawialiśmy bardzo często. Na zawsze zapamiętałem pierwszą rozmowę. To było na długo przez podpisaniem porozumień w stoczni. Zapytałem go prywatnie, z czystej ciekawości: „Panie Lechu, czego pan chce dla swego narodu?”. A on odpowiedział mi, bez chwili zastanowienia: „Odzyskamy wolność i staniemy się Japonią Europy”. Pamiętam potem taką zabawną scenę ze zjazdu „Solidarności”: delegat związkowy z Japonii wchodzi na mównicę, wszyscy mu klaszczą, a on kompletnie nie rozumie dlaczego. Proszę zwrócić uwagę – Wałęsa nie mówił, że to są jego pobożne życzenia, on mówił, że tak się stanie. Od samego początku mierzył niezwykle wysoko. To nie były słowa lidera strajku czy lidera związkowego. To były słowa męża stanu, wizja na całe lata…
W 1982 roku pisał pan: „Wałęsa jest robotnikiem, który nie ma nic poza swoją pensją. Całą swoją kulturę nabył w fabryce. Ubiera się i mówi też jak robotnik”. To był szok kulturowy?
– Powiem tak: Wałęsa nie ukończył studiów, ale był niezwykle inteligentny. Wszystkie decyzje podejmował niezwykle szybko. Był wielkim patriotą. I miał niesłychane wyczucie historii swego kraju. To mnie zresztą niesłychanie uderzyło w tamtych czasach w Polsce: inteligencja zbiorowa narodu. Wszyscy od razu wiedzieli, gdzie leży granica tego, co możliwe. Wszyscy chcieli zajść bardzo daleko. Ale jednocześnie doskonale rozumieli różnicę między bardzo daleko a zbyt daleko…
W filmie dokumentalnym o strajku w stoczni, nakręconym po latach, wspominał pan, że w swych korespondencjach dla „Le Monde” musiał pan tłumaczyć Francuzom, dlaczego Wałęsa i stoczniowcy nieustannie się modlą…
– Ja znałem historię Polski i kompletnie mnie to nie dziwiło. Wielu Francuzów było zdziwionych, ale co z tego? Dla lewicy – od 1968 roku antysowieckiej – najważniejsze było to, że jej marzenie się spełniło: klasa robotnicza postanowiła w końcu rozliczyć się z komunizmem. Reszta nie miała znaczenia. Francja jest krajem z rewolucją w genach. I polska rewolucja musiała wzbudzić w nas zachwyt.
Wałęsa twierdzi, że obalił komunizm, skacząc przez płot stoczni. Jego przeciwnicy twierdzą, że to jedynie legenda. Co by było, gdyby zabrakło Wałęsy?
-Polska na pewno wyszłaby z komunizmu bez Wałęsy. W końcu przed Sierpniem Polacy też stawiali opór sowieckiemu imperium. Był rok 1956 , strajki w 1970, narodziny opozycji demokratycznej. Ale nie wiem, czy bez Wałęsy Polska wyszłaby z komunizmu tak szybko i dobrze. Charyzma Wałęsy odegrała zasadniczą rolę w identyfikacji Polaków z Solidarnością. On był właściwym człowiekiem we właściwym czasie we właściwym miejscu. Spełniał wszystkie kryteria… I nie obchodzi mnie, czy był arogancki, czy życzliwy dla swoich przyjaciół. Albo czy był troskliwy dla swoich dzieci. To jest jedynie problem jego dzieci i jego przyjaciół. To nie ma nic wspólnego z walką o Polskę.
W momencie podpisania porozumień w stoczni było ponad 30 korespondentów zagranicznych. Co wtedy mówiliście?
– Przyjechałem do Gdańska w połowie sierpnia. Było nas w stoczni wtedy sześciu, może siedmiu. Dopiero 10 dni później rząd polski postanowił dać wizę wszystkim, którzy się o nią starali. Myślę, że już wtedy komuniści mieli zamiar podpisać porozumienia ze strajkującymi. I uznali, że lepiej, by dziennikarze zagraniczni byli na miejscu, aby przekazać światu korzystny obraz Polski, w której udało się osiągnąć porozumienie między partią a rodzącym się związkiem. To był swego rodzaju chwyt reklamowy. I potem – przez 16 miesięcy legalnego istnienia Solidarności – była ogromna różnica w postrzeganiu wydarzeń między naszą garstką, która pojawiła się w stoczni na samym początku, a całą resztą. Ja przyjechałem do Gdańska bezpośrednio z Wiednia. Ale znałem historię Polski i od dawna przyjaźniłem się z ludźmi z polskiej opozycji. Potem w stoczni doświadczyłem dni kompletnej niepewności, skrajnego napięcia. Wydawało się, że nie będzie żadnego porozumienia. W Biurze Politycznym PZPR były głosy sprzeciwu, czekano na zgodę z Moskwy. Cała reszta korespondentów przyjechała w pewnym sensie na gotowe…
W wydanej w 1982 „Pologne” nazywa pan tych dziennikarzy „turystami”.
– Wielu z nich było naprawdę wielkimi dziennikarzami. Do Polski nie wysyłano byle kogo. To, co się tutaj działo, było zbyt ważne. Ale oni często nie wiedzieli o tym kraju zbyt dużo. Nie rozumieli, czym jest komunizm. I wydawało im się, że walka będzie łatwa…
U Janusza Głowackiego, który napisał scenariusz filmu Wajdy, robotnicy klną jak szewcy. Bo tak to zapamiętał Głowacki, który w 1980 roku był w stoczni. Wajdzie się to nie spodobało i wyrzucił większą część tych przekleństw. Czy pan się jakoś autocenzurował, pisząc dla „Le Monde”?
– Nie. Nieustannie pisałem o napięciach wewnętrznych w związku. Bo tam były wszystkie nurty polityczne – od skrajnej lewicy po skrajną prawicę, od wierzących katolików, po tych, którzy nie znosili kleru…
Wspominał pan, że Bronisław Geremek nie znosił prałata Jankowskiego, który uwielbiał wtykać swój nos wszędzie. I nabijał się z niego przy Wałęsie…
– Robotnicy byli z reguły wierzącymi katolikami, ale jeszcze bardziej nie lubili kleru niż intelektualiści. Pamiętam mszę, w której uczestniczyły masy robotników w kufajkach – nigdy czegoś takiego nie widziałem. I nagle zaczęto czytać komunikat Episkopatu, w którym wzywano robotników do ostrożności, odpowiedzialności etc… Wtedy jeden z robotników rzucił na głos „Świnie! Co za świnie!”. I wszyscy wokół mu przyklasnęli. A w chwilę potem poszli do komunii. Episkopat bał się o kraj. Czasami za bardzo. A robotnicy lepiej od Kościoła rozumieli politykę – wiedzieli, że przewaga jest po ich stronie. Dlatego traktowali biskupów z pogardą…
13 grudnia 1981 też był pan w stoczni…
– Pamiętam, jak ostrzegano Wałęsę: „Pętla się zaciska. Niech pan się ukryje”. Ale on odmówił. Zresztą nie tylko on. Byłem świadkiem aresztowań w hotelu „Grand” w Sopocie. Wiedziałem, że Geremek śpi w hotelu w Gdańsku. I pojechałem go ostrzec. Zastukałem do jego drzwi po 2 w nocy. Geremek był potwornie zły. Zacząłem mu opowiadać gorączkowo: „Bronek, aresztowania, aresztowania! Musi pan uciekać. Mam samochód”. On na to: „Jakie aresztowania? Kto tak mówi?”. Ja na to, że wszystko widziałem. I wtedy Geremek oświadczył: „Jak chcą mnie aresztować, niech aresztują. A co mam niby zrobić? Zgolić brodę i ukryć się w klasztorze?”
W wywiadzie z marca 1981 Wałęsa powiedział panu, że Jaruzelski jest „porządnym człowiekiem i dobrym Polakiem”. To była błędna ocena czy manewr taktyczny?
– Przypominam sobie doskonale tę rozmowę – to było w Stoczni. Ale czy Wałęsa aż tak bardzo się pomylił? Czy Jaruzelski był małym agenciakiem Sowietów? Czy też ocalił Polskę? Jakby to dziwnie nie brzmiało, obie odpowiedzi są prawdziwe. Bez stanu wojennego Sowieci w końcu weszliby do Polski. I to by nie wyglądało jak w Czechosłowacji w 1968. To byłaby prawdziwa wojna domowa. Część armii na pewno stanęłaby po stronie narodu. Nie wiem, ile ten opór by trwał – kilka tygodni, może kilka miesięcy. Ale na końcu Sowieci zdławiliby wszystko, bo mieli przewagę. Co w praktyce oznacza jedną wielką jatkę. A tak tej krwawej jatki nie było. Spełniły się słowa polskiego hymnu: „Jeszcze Polska nie zginęła” (Guetta śpiewa po polsku…). Tyle że mniejszym kosztem…
Zresztą stan wojenny był w pewnym sensie farsą. Od razu napisałem, że to oznacza samobójstwo komunizmu: bo partia pokazała, że nad robotnikami da się zapanować jedynie przymusem. I że Polacy nie dadzą się ani kupić, ani zastraszyć.
Czy po 40 latach patrzy pan na to wszystko nieco inaczej?
– Nie. Miałem wtedy dla Polski totalny, ale to totalny podziw. I nic nie jest w stanie tego zmienić. Nagle zza fasady komunizmu ukazała się inna rzeczywistość – żywe, mądre społeczeństwo. I cała Europa od razu zrozumiała, że to jest prawdziwa Polska. A nie ta, do której istnienia próbowali nas przekonać komuniści…
Jednak dziś Polska jest krajem ludzi bardzo niezadowolonych. A Lecha Wałęsę coraz trudniej brać na poważnie, ponieważ bez przerwy mówi co innego. Czy w 1980 popełniliśmy jakiś grzech pierworodny, który się teraz na nas mści?
– Mam wiele do powiedzenia na temat tego, czym Polska jest dzisiaj. I co mi się w niej nie podoba. Ale się powstrzymam. Ujmę to inaczej: Polska jest krajem megalomańskim – to jest zresztą główne podobieństwo z Francją. Mój kraj jest megalomański, bo mieliśmy Oświecenie, rewolucję 1789, Napoleona. A nasza kultura promieniowała na cały świat. Polska jest megalomańska, bo, aby skutecznie przeciwstawić się zaborcom, a potem komunistom musieliście założyć, że stanowicie naród wyjątkowy. Gdy odzyskaliście wolność ta megalomania – podobnie jak francuska – stała się nieznośna. Ale to również dlatego Polska jest krajem tak interesującym, tak żywym, tak pełnym pasji. Zawsze czuję się tu świetnie – bo Polska intelektualnie mnie pobudza.
Rozmawiał Maciej Nowicki
Artykuł powstał w ramach wspólnego cyklu Deutsche Welle i Newsweek Polska. #CzasSolidarności