Na Kremlu zapalają się czerwone lampki. Wzrost gospodarczy, do niedawna pompowany przez zamówienia wojskowe, dziś zaczyna słabnąć i niedługo osiągnie pewnie poziom zerowy. Rosną za to ceny towarów i usług konsumpcyjnych. Groźba inflacji sprawia, że stopy procentowe utrzymywane są powyżej 20%, co oczywiście nie sprzyja inwestycjom. Dla Władimira Putina nie to jest jednak najpoważniejszym problemem.
Mimo atrakcyjnych warunków, które proponuje, armia ma obecnie trudności z poborem. Nawet w najbiedniejszych regionach Federacji, na obszarach, które zdawały się niewyczerpanym źródłem rekrutów, premie nie są w stanie wymazać z pamięci faktu, że poległych żołnierzy jest więcej niż weteranów, którzy bezpiecznie wrócili do domu. Poza tym front od dawna się nie przesuwa.
Mapy mówią same za siebie. Wkrótce upłyną cztery lata, odkąd rosyjskie oddziały wkroczyły na teren Ukrainy, ale między linią frontu a regionami, które Władimir Putin zagarnął jeszcze przed 2022 r. pod pozorem prorosyjskich ruchów separatystycznych, różnica sprowadza się jedynie do czerwonej kreski nie grubszej niż rysik ołówka, którym została wytyczona.
Oddziały Kremla się nie wycofują, ale nie robią też postępów. Mimo przewagi liczebnej i sprzętowej Rosja odniosła tylko jedno zwycięstwo terytorialne. Natomiast rosyjskie okręty schroniły się w portach macierzystych, gdyż nie były w stanie stawić czoła dronom ukraińskiej marynarki wojennej.
Władimir Putin musiał zapomnieć o planowanej ofensywie błyskawicznej i zgodzić się na wojnę pozycyjną. Jej końca nie widać, ponieważ przepastne pola minowe, które oddzielają obecnie walczące strony, są nie do pokonania. Armii Putina pozostało jedynie bombardowanie dzielnic mieszkalnych, by podzielić Ukraińców, łamiąc ich morale. Ale to też nie to jest dla niego najgorsze.
Oto bowiem rosyjski przywódca, który miał niebywałą szansę: prezydent Stanów Zjednoczonych mógł zostać jego politycznym przyjacielem, a nawet dłużnikiem. Donald Trump zapewne pamiętał, że Putin gorąco go popierał i ułatwił mu pierwsze zwycięstwo wyborcze. Podziwiał go też za pogardę dla demokracji. Ponadto obydwaj pragnęli osłabić Unię Europejską: jeden postrzegał ją w kategoriach konkurencji gospodarczej, a drugi – przeszkody w odbudowie carskiego imperium.
Łączyło ich wszystko, tak że ponad głowami Europejczyków i, rzecz jasna, Ukraińców Donald Trump zaproponował swojemu przyjacielowi Władimirowi plan pokojowy, który pozwoliłby mu zachować twarz, odzyskać siły i za pięć czy sześć lat ponownie zaatakować Ukrainę i jej sąsiadów.
Był to prezent nieoczekiwany, bezwarunkowy i niezwykle korzystny, gdyż prezydent Stanów Zjednoczonych miał w ten sposób nadzieję odseparować Rosję od Chin, a tym samym zmienić stosunek sił między Pekinem a Waszyngtonem.
Każdy by na to przystał, ale Władimir Putin wolał odmówić, bo jest zdania, że ludzie Zachodu to tylko zdeprawowani mięczacy, z którymi łatwo się upora. Europejczyków ma w głębokim poważaniu. Trumpa chciał zbyć garścią pochlebstw. Dziś jednak amerykański prezydent czuje się upokorzony przez Kreml, a Unia Europejska nieustannie wzmacnia i umiędzynarodawia wsparcie dla Ukrainy.
Władimir Putin prawdopodobnie będzie próbował naprawić stosunki ze swoim kumplem Donaldem. Niewykluczone, że na jakiś czas mu się to uda. Europejczycy jednak powoli, ale skutecznie wzmacniają swoją pozycję polityczną i wojskową, a Stany Zjednoczone nałożyły już sankcje na dwie największe rosyjskie firmy naftowe.
Decyzja Putina odbiła się na rublu i moskiewskiej giełdzie. Ponieważ gospodarka i armia Federacji Rosyjskiej już wcześniej były w impasie, dla Putina był to o jeden błąd za dużo – błąd do uniknięcia, kosztowny i szkodliwy zarówno dla Rosji, jak i dla samego prezydenta. Jego upadek nie jest jeszcze nieuchronny, ale na jego miejscu zacząłbym się martwić.
Zdjęcie: Remy Steinegger ©World Economic Forum

