To jej sprzeczności przykuły moje oko. W tym czasie nawet nie myślałem o byciu posłem do Parlamentu Europejskiego, który wybiera przewodniczącego (albo przewodniczącą) Komisji. Szukałem tematu dla mojej następnej kroniki radiowej w porannym programie France Inter. To musiało być około dwunastu lat temu, a ja natknąłem się na portret wschodzącej gwiazdy w Berlinie, minister obrony, o której nigdy wcześniej nie słyszałem. Chodzi oczywiście o Ursulę von der Leyen.

To nie jest bardzo polityczne i może nawet nie świadczy o mnie dobrze, ale co uderzyło mnie najbardziej to zaskoczenie, gdy przeczytałem, że urodziła siedmioro dzieci i zobaczyłem smukłą, prawie kruchą postać, mającą prawie pięćdziesiąt lat, wyglądającą dwadzieścia lat młodziej. Czy to był Le Monde? The Guardian? Nie pamiętam, ale im więcej o niej czytałem, tym bardziej zaintrygowała mnie ta podopieczna Angeli Merkel, która była połączeniem przeciwieństw: chrześcijańską demokratką i, między innymi, promotorką urlopu rodzicielskiego i sprawiedliwych wynagrodzeń oraz żłobków: wszystkiego, co mogłoby pozwolić kobiecie uciec z roli wyłącznej opiekunki rodziny, do której prawica niemiecka chce ją sprowadzić.

W jej sferze społecznej, żłobki i – co gorsza – urlop rodzicielski dla ojców są uważane za początek komunizmu i koniec rodziny, co więcej, ta Niemka dorastała w Brukseli, była córką wysokiego urzędnika europejskiego, który umieścił ją w dwujęzycznej szkole, w której otrzymała solidną dwujęzyczną edukację: niemiecką i francuską. „To będzie miało swój dalszy ciąg”, powiedziałem sobie i im więcej o niej czytałem przez lata, tym bardziej się nią interesowałem, ponieważ jest to wysokiej klasy niemiecka konserwatystka z arystokratycznymi przodkami, która broni ustanowienia płacy minimalnej, tak jak robią to socjaldemokraci, i znajduje się u boku Zielonych w popieraniu małżeństw homoseksualistów…

Przypomina bardziej ekscentryczną Brytyjkę niż dziecko luteranizmu i Hanzy, a to nie wszystko. Kiedy jako minister obrony wyraziła swoje poparcie dla armii europejskiej i większego zaangażowania Niemiec na arenie międzynarodowej, tak bardzo ją polubiłem, że wiele lat później, w lipcu zeszłego roku, nagle powiedziałem sobie, że mamy w niej nowego szefa Komisji, którego państwa członkowskie nie były w stanie znaleźć. Uważałem wtedy, że von der Leyen jest dobrym pomysłem. Kiedy okazało się, że faktycznie ona została wybrana, kiedy jej nazwisko zostało podane publicznie, byłem szczerze zdumiony, że cały Parlament nie tańczył z radości.

Byłem otoczony rozczarowanym dąsaniem, gniewem i frustracją. „Znowu zaczynamy!”, słychać było zewsząd. „Szefowie państw, jak zawsze, zdecydowali za nas, Rada dalej lekceważy Parlament.” Pomyślałem sobie wtedy, że gdybyśmy my, posłowie do PE, byli w stanie utworzyć większość wokół jednego nazwiska, narzucilibyśmy ją również Radzie. Niezależnie od tego, czy Parlament został upokorzony czy też nie, nie moglibyśmy sobie wyobrazić nikogo lepszego u steru Komisji niż Niemka pochodząca z CDU, która myśli po francusku; zwolenniczkę bodźców fiskalnych, Christine Lagarde, na czele EBC; federalistycznego Belga, Charlesa Michela na czele Rady; oraz włoskiego socjaldemokratę za sterami Parlamentu – w rzeczywistości na jego podium, zarówno w Brukseli, jak i w Strasburgu.

Przede wszystkim myślałem – szeptem, aby nikogo nie wyszydzać – że niemiecko-holenderska ortodoksja w końcu poddawała się podejściu francuskiemu; ale nawet w mojej grupie, w delegacji Renaissance, w grupie Renew Europe, nawet wśród francuskich przedstawicieli na mojej liście „z prawej i lewej strony”, wielu z nich było niezadowolonych z tej zniewagi zadanej posłom.

Tak się złożyło, że 16 lipca kandydatura Ursuli von der Leyen została przyjęta z zaledwie 51,3 procentami głosów, a następnie Parlament odrzucił Francuzkę, bardzo błyskotliwą Sylvie Goulard, winną bycia wyciągnętą z kapelusza Angeli Merkel i Emmanuela Macrona na znaczące miejsce w Komisji. Parlament zemścił się na Radzie, ale nawet jeśli jego sposób działania nie był chwalebny, paneuropejska reprezentacja, Izba Narodów, jasno dała do zrozumienia, że zamierza liczyć się tak samo jak Izba Państw, jak Rada Europejska, jak Rada Państw Członkowskich, której prymat jest dziś bardzo widoczny.

To jest to, co wydarzyło się między 16 lipca a 27 listopada, kiedy to znacznie wyraźniejsza większość posłów do Parlamentu Europejskiego dała swoje błogosławieństwo Komisji zaproponowanej przez „UvL” (tak ludzie ją nazywają).

Jednak ten moment nie jest wynikiem przypadku.

Wszystko się teraz w Unii zmienia, ponieważ dzięki prezydentowi Trumpowi wybrani przedstawiciele, prawie wszyscy, zrozumieli potrzebę zapewnienia Unii Europejskiej wspólnej obrony, uczynienia z niej podmiotu na arenie międzynarodowej oraz wspólnego inwestowania w badania naukowe i przyszłe gałęzie przemysłu. Te idee, które kiedyś były niemal wyłącznie francuskie, teraz wymagają konsensusu w Parlamencie. Wprowadzenie ich w życie zajmie oczywiście wiele czasu i będzie wymagać ciężkich bitew, ale wyłania się nowa Unia, bardziej parlamentarna, bardziej polityczna, bardziej „geopolityczna”, do czego tak wielką wagę przykłada UvL.

Print Friendly, PDF & Email

Français Deutsch Magyar