Dwie rzeczy mnie zafrapowały w Brukseli i Strasburgu. Pierwsza to amerykanizacja europejskiej sceny politycznej, a druga – to nagły przełom w recepcji francuskiej wizji Europy.

Jeszcze niedawno Francja była wyśmiewana przez niemal wszystkich swoich partnerów. „Wielki naród”, ironicznie mówili Niemcy. Francuskie wezwania do utworzenia europejskiego systemu obronnego były postrzegane jako obsesyjny antyamerykanizm. Francuskie wezwania do stworzenia „L’Europe puissance”, jak również ambicja uczynienia z Unii aktora międzynarodowego o wadze równej Stanom Zjednoczonym, były wyśmiewane jako wyraz megalomanii kraju, który utracił swe dawne wpływy. Jeśli chodzi o propozycję wspólnej polityki przemysłowej zgłaszaną przez prezydenta Macrona, była ona uważana za dowód jego kolbertyzmu.

Niezależnie od tego, czy było się Delorsem czy kimś innym – pół wieku temu trudno było być Francuzem w integracji europejskiej, którą zresztą Francja wynalazła. Ale przyszedł Donald Trump – i wiele się zmieniło.

George Bush i Barack Obama już to ogłaszali, ale teraz to stało się jasne. Ameryka nie chce już być policjantem świata. Przede wszystkim chce bronić swoich interesów i pozycji głównej potęgi gospodarczej na świecie. Nie ma już znaczących sojuszników, tak w Europie, jak na Bliskim Wschodzie. Ameryka jest skupiona na tym, by nie została wyprzedzona przez Chiny. Nie ma już więc amerykańskiego parasola nad Europą, która graniczy na wschodzie z Rosją Putina i na południu z chaosem Afryki i Bliskiego Wschodu.

Tak więc w ciągu kilku miesięcy w Europie obudziła się wola walki.

Europa nie jest jeszcze francuska, tak jak była niemiecka przez ostatnie piętnaście lat. Nie przekształciła się jeszcze w system wzajemnej obrony, w Europę polityczną i we wspólny system inwestycji w przemysł przyszłości, ale żaden z tych trzech pomysłów nie wydaje się już szalony. Rozmawiamy o tym. Badamy możliwości ich wprowadzenia. Z politycznego punktu widzenia znów mówimy po francusku na korytarzach Parlamentu, ponieważ możemy sobie wyobrazić, nawet w Warszawie, nawet w najbardziej atlantyckich stolicach europejskich, że Unia nie może pozostać bez wspólnej obrony, że musimy mieć politykę zagraniczną, która będzie bronić naszych interesó, a także że nie możemy już dłużej przegapiać kolejnych rewolucji przemysłowych, skoro amerykański prezydent uznał, że Unia stała się konkurentem gospodarczym dla USA.

Ta zmiana atmosfery jest tym bardziej spektakularna, że wyzwanie klimatyczne stawiają władzę i politykę publiczną w centrum debaty. Dziś potrzeba Europy jako siły politycznej wydaje się jeszcze silniejsza. Natomiast kryzys handlu międzynarodowego powoduje problemy dla gospodarki niemieckiej, więc słowa takie jak „bodziec fiskalny” nie są już tabu w Berlinie.

Wszystko się zmienia. W Unii wszystko się w ostatnich latach zmieniło, a jednocześnie w Parlamencie panuje polaryzacja, która bardzo przypomina Stany Zjednoczone. Ponad wieloma grupami politycznymi, pojawiają się dwa duże bloki. Od utopijnej lewicy do centrum reformistycznego poprzez socjaldemokratów i zielonych ruch demokratyczny regularnie staje w obronie wolności i praw człowieka. Po drugiej stronie coraz wyraźniej widać sojusz między niektórymi skrajnie prawicowymi siłami a częścią Europejskiej Partii Ludowej. Jeśli chodzi o gospodarkę, sprawy są znacznie bardziej złożone i ewoluują, ponieważ Keynes powraca we wszystkich nurtach. Tym niemniej, można powiedzieć, że istnieje europejska wersja Partii Republikańskiej i Partii Demokratycznej, które tworzą grupy ludzi zbliżonych do siebie nie tylko politycznie, ale też przez to jak strzyżą swe włosy i brody.

Ci, którzy brali udział w konwencjach Republikanów i Demokratów, mogą w Brukseli odnaleźć kulturę obu tych partii amerykańskich, w tym prawicę republikanów. Podążając drogą politycznej emancypacji, Unia Europejska pożycza z amerykańskiego systemu politycznego logikę polaryzacji.

Print Friendly, PDF & Email

English Français Deutsch Magyar